czwartek, 14 sierpnia 2014

Ostatni nie będą pierwszymi, czyli quasi-recenzja The Last of Us Remastered


Przygnębiony, przestraszony, uśmiechnięty, zaskoczony. Karuzela emocji. Pierwsze przejście The Last of Us to niesamowite doświadczenie. Bo to niesamowita gra.

Marcin Kosman recenzował The Last of Us na Polygamii dwa razy (tu i przy okazji wersji Remastered tu). Skoro więc na moje wrażenia nie ma już tam miejsca, poczytacie o grze na blogu. A skoro na blogu, będzie luźniej, trochę inaczej niż na Poly.

The Last of Us Rematered spadło mi jak nieba, jakkolwiek dziwnie brzmi to w moich ustach. Nie grałem w wersję na PS3, odkładałem, odkładałem i wreszcie po nią nie sięgnąłem właśnie ze względu na zapowiedź odświeżonej, zremasterowanej wersji na PS4. Unikałem jednak wszystkich spoilerów jak ognia, do przygody zasiadłem więc z umysłem czystym jak wnętrze autoklawu.

Fabuła i emocje


Opowieść nie zaczyna się niewinnie. Początek strzelił mnie po pysku tak mocno, że poczułem delikatny ścisk w gardle, a na plecach ciarki. To specyficzne uczucie, które pojawia się tylko u rodziców – jeśli więc macie w domu pociechę, przygotujcie się na wgniatający w fotel moment już na samym początku The Last of Us. Emocje to niezwykle istotny element gry, choć tak naprawdę – na pierwszy rzut oka – Joel jest z nich wyprany, a Ellie zbyt pyskata i „nastoletnia”, by pokazać ich prawdziwe oblicze. Okropnie podoba mi się to, w jaki sposób poznajemy oboje bohaterów, jak uczymy się ich charakterów z każdą godziną spędzoną z grą. Jak obserwujemy relację, która się między nimi rodzi. Zachwyca również zakończenie – właśnie pod kątem emocji. Trochę zaskakujące, trochę oczywiste, ale na pewno mocne.

Emocje, emocje, emocje – a co z opowieścią. Nie zaczynam od niej nie dlatego, że jest słaba – absolutnie nie. Jest świetna, przemyślana, spójna. Świat wykreowany przez twórców wciąga właśnie opowieścią tej dwójki, przedstawia historię apokalipsy, a także tego jak bardzo ludzkość sobie z nią nie poradziła. Nie tylko pod kątem walki z zarażonymi. Przede wszystkim w kwestii relacji między ocalałymi. Dopiero usiadłem do dodatku Left Behind, ale już wiem, że kupię absolutnie każde fabularne DLC do The Last of Us niezależnie od tego, czy przedstawi coś nowego, czy rozwinie fragmenty pominięte w głównym wątku.


Mechanika apokalipsy


Często jest tak, że kiedy fabuła zachwyca, cierpi na tym system sterowania albo mechanika rozgrywki. Nie tym razem moi mili. TLoU nie jest specjalnie szybkie, nie jest specjalnie dynamiczne. Jest takie, jak być powinno. Do tego nawet na normalnym poziomie trudności niejednokrotnie powtarzałem niektóre fragmenty po kilka razy. Bo mało amunicji, bo przeciwnicy nie są tak głupi na jakich wyglądają. Bo czasem bezpośrednie starcie jest lepsze niż przemykanie się bokiem. Grać w TLoU można na kilka sposobów i zamierzam sprawdzić te bardziej wymagające na wyższych poziomach trudności. Bo momenty, w których trzeba zmierzyć się z wrogiem są wciągające, ekscytujące, sprawiają frajdę. O tym, jak dobrze zrobiono ten aspekt niech świadczy również moja deklaracja – będę siedział i cisnął w multi. Bo gra mi się świetnie, a i tryby są dość oryginalne, okropnie wciągające.

Graficznie The Last of Us Remastered zachwyca. Trochę inaczej niż zachwyca ostatni inFamous. Nie ma tu tańca barw, miliona neonów i światełek. Jest za to fantastyczna wizja postapokaliptycznego świata, genialnie pokazane zniszczenie, zaniedbanie, brud, smród i ubóstwo. Jednym słowem „sudoma i gumora”. Zachwyca też dbałość o szczegóły. Niejednokrotnie zatrzymywałem się na chwilę tylko i wyłącznie po to, by przyjrzeć się z jaką dbałością przygotowano większość lokacji. Przykład? Jedno z mieszkań, zupełnie przypadkowych, nie mających żadnego znaczenia dla opowieści. Zamieszkałe niegdyś przez miłośników Ameryki Południowej, co widać było w każdym pokoju, zdradzały to nawet figurki postawione na meblościance z telewizorem. Zajrzałem do kuchni, gdzie również znalazłem jakieś południowoamerykańskie smaczki. Zwiedzajcie, naprawdę warto.



A technicznie? 60 klatek robi robotę, co doskonale widać po przestawieniu gry na 30. Nic przy sześćdziesiątce nie przycina, nie klatkuje, niezależnie od tego, co dzieje się na ekranie. Krajobrazy zachwycają, podobnie jak zachody słońca. Modele postaci, cienie, itd, itp. Pewnie, coś tam czasem przeniknie, gdzieś mignie zła tekstura, ale to drobiazgi, które nie wpływają na odbiór całości. Techniczna perełka.

Podsumowując


Staram się ogrywać wszystkie nowe produkcje, które pojawiają się na PlayStation 4. Na chwilę obecną mogę jednak powiedzieć, że The Last of Us Rematered to najlepsza rzecz jaka pojawiła się na japońskiej konsoli tej generacji. Absolutnie wciągająca przygoda, niesamowita opowieść, świetnie zrealizowana pod kątem emocji, historii, mechaniki, oprawy graficznej. To również jeden z najlepszych dubbingów ze stajni Sony, pełen przekleństw, które idealnie pasują do wykreowanego świata. Absolutny must have dla wszystkich posiadaczy PlayStation 4. Jednocześnie dowód na to, że Sony ma pod swoimi skrzydłami jedną z najzdolniejszych ekip na świecie.

Naughty Dog, jestem na kolanach.


10/10, 5/5, 3/3 – jak Wam pasuje

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz